środa, 27 marca 2013

Swoje trzeba odcierpieć, by móc dojść po swoje. Come back.



Witajcie motylki. Wbrew pozorom nie zniknęłam z tej części blogosfery. Tylko moje wpisy. Ja nie. Cały czas śledziłam Wasze losy, byłabym skłonna nawet komentować, gdyby nie fakt, że zapomniałam hasła i e-maila - mój nowy laptop niestety nie wiedział o tej części danych. Na szczęście stary komputer nadal jest w użytku, a tam już mam wszystko ładnie zapisane.

Jakoś tak dziwnie znowu tutaj być i pisać.. ale chyba nie potrafię ruszyć z miejsca.. bez tego bloga i Was. Jakaś dziwna siła tkwi w tym światku. Cóż.. zacznę małym podsumowaniem, bo w sumie za dwa albo trzy miesiące styknie mi rok jak tutaj jestem. Ostatnio znalazłam mój stary zeszyt w którym zapisywałam swoją wagę - w najgorszym momencie było  61, 5 kg. Chyba sobie nawet nie zdawałam wtedy sprawy z tego jakim jestem warchlątkiem, ale czułam się ze sobą naprawdę źle. Przez czas matur, czyli stres i tak dalej - schudłam do 58 kg i z tą wagą trafiłam tutaj. Obecnie ważę 54, 4 kg. Wiem, że dla większości z Was to nie jest jakiś super wyczyn, ale ja się cieszę. Nie jestem jeszcze perfekcyjna, ale już bliżej niż dalej - i najważniejsze, waga ta się utrzymuje. W czasie Świąt przytyłam około 2 kg, ale szybciutko wszystko wróciło do obecnej wagi.

Studiuję. Na początku wszystko było super i naprawdę cały ten studencki wir, nowe wyzwania, znajomości.. to dawało mi kopa i czułam się ze sobą dobrze. Ale od niedawna znowu wróciłam.. stara ja. Czyli zakompleksiona, udająca, że wszystko jest ok. Znów wróciło to uczucie, że JA i MOJE CIAŁO, to całkiem dwa odrębne stany. Chciałabym je połączyć. Niestety to,  że siebie nie akceptuje jest bardzo wyczuwalne. Dlatego do maja muszę schudnąć co najmniej 3 kg. Teraz wszystko jeszcze można ukryć pod stertą bluz i swetrów, ale jak będzie ciepło.. nie chcę znowu spędzić najładniejszych miesięcy w mieszkaniu, jak to było dotąd. Chce się w końcu cieszyć życiem.

Dzisiaj w sumie bez szaleństw, ale i całkiem zdrowo, i dobrze nie było. Śniadanie to była herbata (nie miałam nic w lodówce) dopiero popołudniu zrobiłam małe zakupy. Na II śniadanie bułka z kurczakiem (pszenna.. był tam chyba majonez [sic!] ) i na obiad tortilla. Muszę się starać jadać jak najmniej przetworzone rzeczy, ale w trybie studiów to wcale nie jest takie proste. Ktoś kto śledził mojego bloga wie,  że nie praktykuję diet typu SGD etc. Sama staram się minimalizować posiłki według swoich możliwości i potrzeb - wiadomo czasem jak bardzo drastycznie. Ale cóż, inaczej nie potrafię. Życzcie mi powodzenia.